Wpadłam na kilka dni w takie FLOW, że ciężko było mi się z niego wydostać. Koniec zeszłego tygodnia i weekend były dla mnie czasem domykania prac nad blogiem. Robiłam wszystko z taką energią i takim kosmicznym zapałem, jakby świat poza bańką w której się zamknęłam nie był do końca realny. Dodatkowo w niedzielę prowadziłam ostatnie w tym semestrze zajęcia. Choroba wymusiła na mnie formę zdalną, więc bardzo chciałam dać z siebie wszystko, żeby nie pozostawić studentów w poczuciu, że na sali pracujemy bardziej owocnie. Kiedy po zakończeniu spotkania usiadłam na kanapie, poczułam jakby na moment odleciała ze mnie dusza. Stan FLOW minął, a ja zaliczyłam trudne zejście z ekscytującej wysokości.

Autor książki "FLOW. Stan przepływu", Mihály Csíkszentmihályi mówi o warunkach, jakie muszą zostać spełnione dla osiągnięcia tego stanu. Wykonywane zadanie powinno być wystarczająco łatwe, aby nie wzbudzać w nas poczucia lęku przed porażką, ale jednocześnie dostatecznie trudne, aby pozostało wyzwaniem, któremu chcemy sprostać. Musimy też posiadać odpowiednie umiejętności i potrafić te kompetencje wykorzystać. Opowiadałam o każdej z tych zależności studentom podczas zajęć z automotywacji, ale dziś przyznaję sama przed sobą, że robiłam to trochę na sucho. Jestem pewna, że w przeszłości zdarzało mi się zaliczać przepływy, ale tym razem to działo się z pełnym zaangażowaniem mojej świadomości.
Uwaga, ja latam!
Wszystko zaczęło się od szkolenia z podstaw Design Thinking, w którym brałam udział w zeszłym tygodniu. Złe samopoczucie spowodowane chorobą sprawiło, że rozpoczynałam spotkanie na dość niskim poziomie zaangażowania. Temat błyskawicznie obronił się sam, wzbudzając we mnie coraz większe zainteresowanie. Po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że właśnie bombardują mnie kolejne porcje inspiracji, a pod koniec szkolenia wiedziałam już, że dostałam kopniaka, który popchnie mnie do finalizacji wielu dojrzewających zbyt powoli działań.
Czasami tak bywa, że posiadamy już wszystkie zasoby i sprawy są niemal domknięte, ale wciąż brakuje ostatniej przyprawy, której dosłownie szczypta zmienia nasz plan w gotowy produkt. Tak było tym razem. Posiadałam domenę, stronę wymagającą jedynie dopracowania, plan szkolenia, które było jeszcze wtedy bezimienne i pewność, że chcę to zrobić z brakującą odpowiedzią na pytanie "JAK?".
Odpowiedź przyszła tamtego środowego wieczoru i nie Design Thinking okazał się brakującym elementem, a kilka złotych rad od trenera dotyczących jego początków na szkoleniowej ścieżce. Dzięki temu poczułam, że w koło mnie otwierają się różne drzwi i okna. Do pomieszczenia wpadł odświeżający umysł wiatr, a ja zrozumiałam "JAK" – kolejnym krokiem mogło być już tylko działanie.
Zaczęłam więc działać w swoim niesłabnącym FLOW. Zasypiałam i budziłam się myśląc o tym, jak wiele mam możliwości. Dobra energia trafiła rykoszetem również w moją codzienną pracę, którą znów wykonywałam tak, jakby to były pierwsze dni w organizacji. Uczucie, jakiego doświadczyłam jest czymś, co pragnę przestudiować, poznać od podstaw i znaleźć sposób, aby nauczyć innych wchodzenia w stan przepływu w sposób świadomy i kontrolowany. Nie mogę jednak zapomnieć o tym, że zatracenie ma swoją cenę. Pochłonięta wykonywaniem zadań zapomniałam o tym, że ciało potrzebuje pożywienia i suplementacji, że wzrok cierpi kiedy przez wiele godzin jest skierowany na dwa ekrany i o tym, że mój sen powinien trwać przynajmniej 6 godzin.
Ratunku, ja spadam!
Rozumienie własnych potrzeb powróciło w niedzielne popołudnie. Przygotowałam sobie bardzo zdrowy posiłek, zapadłam w drzemkę tak głęboką, że po przebudzeniu nie wiedziałam kim jestem i większość dnia spędziłam snując się po domu w wygodnej piżamie. Piłam kawę, herbatę, robiłam w domu lekkie porządki i pozwoliłam dzieciom na sporą swobodę, żeby uniknąć jakichkolwiek napięć. Zaopiekowałam się wyczerpaną sobą, bo uznałam, że zasługuję na podziękowanie za kawał roboty wykonanej w minionych dniach.
Moja refleksja po tym intensywnym przeżyciu jest taka, że dobrze jest się czasami zapomnieć, ale nigdy nie wolno zapominać o sobie. Często nie doceniamy wartości regularnego wypoczynku żyjąc w ciągłym biegu i czekając na nagrodę w postaci czegoś większego – weekendu, długiego urlopu. Towarzyszy nam poczucie, że nieustanna praca to jedyny środek do osiągnięcia celu, w efekcie czego zamiast celebrować teraźniejszość z niecierpliwością zerkamy w kierunku pozornie lepszej przyszłości. Przyszłość okazuje się być kolejnym zwykłym dniem. W weekendy nadrabiamy zaległości w obowiązkach domowych, a podczas długich urlopów ogarniamy sprawy urzędowe albo robimy drobne remonty, na które wcześniej nie było czasu. Zmęczenie narasta, wewnętrzna bateria zawsze jest pełna tylko do połowy, a my znów na coś czekamy.
Oni to zbadali, ja skorzystam z rad!
Podczas badań nad ludzką wydajnością, psycholog Dr. Jim Loehr analizował grę tenisistów. Z jego wielogodzinnych obserwacji wynikało, że kluczem do sukcesu nie jest sposób gry, tylko sposób spędzania czasu między setami. Największe sukcesy odnosili ci sportowcy, którzy w przerwach stawiali na relaks.
Dodatkowo wspomniany wcześniej Mihály Csíkszentmihályi, stwierdził w swojej książce:
„Szczęście nie jest czymś co się wydarza. Nie jest wynikiem uśmiechu losu ani dziełem przypadku. Nie można go kupić za pieniądze ani uzyskać dzięki władzy. Nie zależy od wydarzeń zewnętrznych, ale raczej od naszej ich interpretacji. Szczęście jest stanem, do którego należy się przygotować, a gdy się go osiągnie, trzeba go starannie kultywować. Każdy z nas musi bronić własnego szczęścia. Ludzie, którzy posiądą umiejętność kontrolowania wewnętrznych doświadczeń, będą w stanie sami decydować o jakości swojego życia - a to jest stanem najbliższym szczęściu, jaki możemy osiągnąć.”
Brońmy zatem naszego szczęścia, doceniajmy potęgę wypoczynku, dostrzegajmy wielką wartość, jaką niesie ze sobą tu i teraz. Bądźmy dla samych siebie życzliwi, opiekujmy się sobą i okazujmy sobie wdzięczność za wykonanie każdego małego kroku. To ważne, żeby uważać siebie za kogoś wystarczająco dobrego. To mój nowy cel z terminem realizacji wyznaczonym na wczoraj :)
Comments